Archiwum 28 kwietnia 2005


kwi 28 2005 Epiphany
Komentarze: 1

Usiadłem, przypomniałem sobie o obietnicy, zaczałem pisać...Nie szło mi jakos... Rozpraszało mnie hm... kapanie. Tak... padało wtedy na zewnatrz,wyraźnie widziałem krople macace powierzchnię wody. Jednak ten odgłos... to nie mógł być deszcz, przez zamknięte okno nie mogłem go słyszeć. To kapanie zirytowało i zaintrygowalo mnie na tyle, ze zaczalem zastanawiać sie nad źródłem jego pochodzenia.Zadanie mialem ulatwione bo wiedzialem,ze nie dociera do mnie nic z zewnatrz,ze nic nie slysze ani nic nie czuje. Wiec to nie mogl byc odglos niezakreconego kranu w lazience ani nawet odglos krwi splywajacj po moich rekach i uderzajacej w klawiature. To bylo cos innego... To padalo w srodku, we mnie... Plakalem?Nie... Ja przeciez nie placze, nigdy. Kiedy cierpie wykrzywiam tylko lekceważaco wargi. Silny, cyniczny stoję sam z zalozonymi rekami i z ironicznie zmrużonymi oczami.Raz tylko w zyciu jedna lza splynela po mojej twarzy. Nie otarlem jej,z okrutna satysfakcja obserwowalemjej powolna smierc. Jednak ona nie umarla cala, pozostawila po sobie piekacy slad, ktory do dzis czuje na policzku, który piekl i wtedy gdy pisalem te slowa. Nie plakalem, bylem natomiast spokojny...I gdy popatrzylem na czerwona juz klawiature zdziwilo mnie jak bardzo nic nie czuje, jak bardzo jestem nieobecny...Odglos nagle nasilil sie, stal sie na glosny az do bolu a potem nagle ucichl... Wtedy juz wiedzialem...To jednak byl placz, to plakala moja dusza. Jej lzy oczyszczly mnie, dawaly sile. Siedzialem nieobecy, niewidzacym wzrokiem wpatrujac sie w monitor.Po chwil spojrzalem nizej, moj wzrok zatrzymal sie na zakrwawionej rece.Najpierw na jednej, a potem na drugiej.Poczulem nagly przyplyw zlosci.Obrócilem sie i po raz kolejny uderzylem piescia z calej sily w drewniany slup. Krew malowniczi rozbryzgala sie po podlodze, a mnie przebiegl paroksyzm bolu. Tak... ból... Taki realny, taki zwykly, taki nieskomplikowany, taki oczywisty, taki hm.. piekny. Czasami wlasnie bol jest jedyna rzecza, ktora przypomina mi, ze zyje, ktora sprawia, ze przestaje myslec, miec chore wyrzuty sumienia, ktora daje mi choc chwilowy spokoj, ukojenie... Usmiechnalem sie...Bylo juz lepiej... Zaczynalem juz zapominac o tym przeszywajacym uczuciu bezsilnosci, bezradnosci i tej zlosci, takiej strasznej zlosci na samego siebie... Znowu przed oczami stanał mi ten widok. Ciemny pokoj, okno, ksiezyc w pelni prawie w calosci zasloniety przez kwiat i ja... Siedze skulony w drzwiach, udaje ze patrze na ksiezyc. Siedze wsciekly na siebie, na ta bezradnosc z ktora przygladalem sie tylko jak moj maly swiat, moja mala, zalosna imitacja nieba wali sie z trzaskiem, rozpryskuje na tysiace kawalkow.Siedze, i nie zauwazam, ze Ona usiedla obok. Dociera to do mnie dopiero Ona gdy wstaje, gdy juz jest za pozno...To wspomnienie powróciło wielka fala, ogarnelo mnie calego, znowu bylo zle...
Obróciłem się,spojrzalem na zakrwawiony slup i usmiechnalem się... Uderzyłem...

 

"So I speak to you in riddles `cause
My words get in my way
I smoke the whole thing to my head
and feel it
Wash away `Cause I cant take anymore
Of this,I want to come apart,
or dig myself a little hole inside
your precious heart
Cause its always raining in my head
Forget all the things I should have said"

beren? : :